Wspólne tchnienie
Ogrodzeni jak bydło aby nie weszło w szkodę
alfą i omegą skrawkiem tego czasu
kombinacją cyfr Własnym imieniem zaklęci
w labiryncie ścieżek błądzimy często a Ty…
Jak światło jesteś wszędzie na zewnątrz i wewnątrz
mnie i jak pęcherzyk powietrza w żyłach
dochodzisz do serca Jednak mam zawsze wybór
Życie albo śmierć – jak w ruletce – czarne czy
czerwone? Mój oddech nie należy tylko do mnie
XXX
Słońce w ramionach pajęczyny utkanej
na gałęzi drzewa Błyszczące ostrza kłują
srebrną strukturę nici – każde włókno drży jak
nerw To moja przestrzeń moje życie – życie
w ogóle Pracochłonne i delikatne
Niebezpiecznie nietrwałe splątane i proste
Szpetne w dzień pochmurny lecz niewiarygodnie
piękne o brzasku w koronkach perłowej rosy
XXX
Coraz trudniej jest mi kochać ludzi księże Janie
bo kiedy śpiesznie kocham wszystkich bez wyboru
później długo i dużo muszę wybaczać
To prawda że prędko odchodzą ale ja wierzę
że ewoluują tak jak topniejący lód
– nie swoją naturę jedynie kształt strukturę
zmienia I tak jak woda nie posiada formy
lecz bezkształtna każdą wypełni Wsiąkająca
w ziemię staje się niczym chociaż wreszcie
użyteczna i jest tym innym istnieniem
również obecna A lód? Cóż jest sobie twardy
i zimny jak wielu ludzi Dopiero zmieniając
stan skupienia naprawdę do życia się budzi
XXX
Ja nie mam domu takiego jak inni ludzie
Ściany księżyc mi rozsuwa – nie muszę szukać drzwi
Okna zawsze mam pod ręką – często zawieszam je
w najmniej oczekiwanym miejscu Włóczę się
nocami ale rozsądnie wracam do ciała nad ranem
XXX
Biegał krzycząc jak obłąkany że miłość
jest niekochana A czy ty ją kochałeś
święty szaleńcze? Czy ty kochałeś Klarę?
Co za pycha zlekceważyć miłość ziemską
i tęsknić bardzo tęsknić tylko do Boga
A Klara poszła za tobą jak to kobieta
i kochała ciebie Franciszku poprzez Boga
bezgranicznie niespełniona wierna wieczna
Wypełniony kształt
Rozsupłuję swoje dnie starannie wiązane
jak węzły na kipu Wlewa się we mnie pustka
– coś czego nie ma a jest najważniejsze
W niej nikt nie woła nie ma wiatru nie ma światła
nie ma barwy Otworzyłam się jak skorupa
glinianego garnka zrzuconego z wysokości
Jednocześnie nie ma bardziej spójnej zamkniętej
formy Mam w sobie wszystko – jestem we wszystkim
Ulice dzieciństwa
Aleje Racławickie kamienica szara
Jan zamykał bramę o dwudziestej drugiej
z pękiem kluczy mamrocząc witał nas spóźnionych
dobrej nocy życząc znikał w oficynie
Okna zimą mróz zdobił w srebrzyste paprocie
Latem Ogród Saski zazieleniał wstęgą
Barwne korowody Kozienalii pochody
kondukty żałobne i kardynał Wyszyński
– gdy go wypuścili – niesiony triumfalnie
w samochodzie nocą przez studentów KULu
W mieszkaniu rewizje prawomyślnych lewych
– schronienie pod stołem jak pod garbem strachu
Kocie łby Lubartowskiej – dorożki stały na
Furmańskiej ich stangreci na czarno ubrani
jak zmarznięte wrony na kozłach czekali
Konie z klapkami na oczach wolno żuły ziarno
Wieniawska trochę cichsza i już spokojniejsza
tylko wiedza o Krótkiej i Jasnej żyła
piekącą dziurą w sercu Tych ulic więcej
chociażby Chopina i Zamek który zamiast
piękna i majestatu budził gorycz i smutek
Stare Miasto kochane za nastrój i cienie
Lipowa – dwie szkoły niemile wspominane
i przede wszystkim cmentarz – gdzie wszyscy bliscy
Lublin…miejsce urodzenia czy jednak moje
miasto Wydeptane ścieżki obce są i swojskie
Ulice – ich krew w moją krew się wlała
Bramy i kamienie – coś je ze mną scala